19 lut 2009

Ziemia obiecana








W końcu przyszedł czas i siła na pokazanie tego, co stanowiło kolejny impuls do założenia grafielona. Tłumaczę się cały czas, to prawda. To dlatego, że wiem ile warte całe to moje fotowanie. Mimo wszystko jednak życzę miłejgo oglądania :)

Nie wiem czy Łódź, to kraina miodem i mlekiem płynąca - zbyt krótko tam byłam. Na pewno jedak Łódź, to kraina tynkiem sypiąca. Niektórzy nie lubią brzydoty, ja jestem jej wielką fanką, stąd w pierwszym łódzkim rzucie będą zdjęcia z tej tematyki właśnie. A to dlatego, że jest coś pięknego w brzydocie.

Nie trzeba wybierać właściwej pigułki, wystarczy przekroczyć zielone drzwi.

3 lut 2009

Autoportret


A teraz coś z zupełnie innej beczki....

Moje prawdziwe szufladowe i archiwalne szkice komputerowe :) Mówiłam, że będzie wychodzenie z szuflady i jest. Czy podobnam? Można porównać ze zdjęciem po prawej, choć dzieli je kilka ładnych, studneckich lat różnicy ;)

Widok na ulicę Świdnicką



A to urobek niedzielnego spaceru. Jeden z moich najulubieńszych sposobów patrzenia na Wrocław, a zarazem sentymentalna trasa moich niedysiejszych wędrówek na studia... ech gdzie te czasy ;)

2001



Straszne to, co przeczytacie poniżej. Już nawet o tym nie pamiętałam, ale zdarza się tak, że wpada się czasami na przeszłość swoją, a to robiąc porządki w szufladzie, w pamiętnikach, czy jak w tym wypadku przeglądając stare płyty z archiwum nieistniejącego już sprzętu. No więc przytrafiło się kiedyś coś takiego i spisało się to całkowicie na "gorąco" - na ile tylko można pisać na gorąco w październiku ;) Sentyment jednak mam okrutny do tego tekstu, choć koszmarny jest, wiem o tym doskonale. Pomimo jednak całej tej swojej bezdennej głupoty przypomina mi to, com wtedy czuła i jak żywe stają mi te obrazy.
Wam natomiast serwuję to, czegom nie mogła uwiecznić wówczas - Kościół św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława - zwany nieoficjalnie świątynią trzech narodów. A lekturę cóż, traktujcie z przymrużeniem oka, takim 20-letnim przymrużeniem :P
2001
10 października, godzina 7.30, jest już na tyle jasno, że pogasły wszystkie latarnie. Oczywiście, jak biczem, co chwilę smaga zimny wiatr i nic tylko wtulić się można w samego siebie. Cholerne przeciągi na ulicach, a tu jeszcze apteki mi nie otworzyli. Cholerny świat w którym ktoś wymyślił, że dzień zaczyna się od 8, a kończy na 22.30. 
- A szarp sobie drzwi – przechodzi mi przez głowę.
Odpuszczam w końcu i ze zwieszoną głową wracam na chodnik, ukradkiem spoglądając na tych sympatycznych przechodniów, czy czasem nie śmieją się pod nosem, że chciałam budzić miasto za dwadzieścia ósma. I znów czuję, jak strofują mnie te poczciwe mury, w których poczciwe mieszkania, w których mieszkają poczciwi ludzie, którzy wychodząc z domu stają się poczciwym przechodniem i poczciwą panią w sklepie i poczciwym dozorcą i tylko kloszardzi nie są poczciwi.
- Ale idiotka, siara kurwa, siara – przeżywam jak dziecko.
Pozostaje już tylko puścić się dalej, nic nie mówiąc, oddać się bez szemrania we władanie świateł. Są i pierwsze. Po drugiej stronie niewidocznej fosy tkwi moja pani z apteki, spokojnie i obojętnie. Nawet jej do głowy nie przyszło, że jakiś głąb już dobijał się do drzwi. Zastanawiam się czy może nie zaczekać... ale nie, bez sensu. Jest dopiero za dwadzieścia, a punktualnie też nie otworzą.
Ciągnę się więc dalej, gdy tylko opadnie most zwodzony. Jeden, drugi i już jestem po drugiej stronie lustra. I czuję się rzeczywiście jak Alicja, bo oto przede mną mój wykładowca, zaspany, w starej kurtuni, z jakimś idiotycznie malutkim (zbyt malutkim) pieskiem, na idiotycznie długiej (za długiej) smyczy. Wrocław, no po prostu Wrocław. Czuję się, jakbym mu weszła w kaloszach (przez lustro) do sypialni i oglądała rozkład pokoju. Gdy mnie zauważa ma taki wyraz twarzy, jak gdybym go w tych kaloszach obudziła i kazała natychmiast wyskakiwać z łóżka. Mówię „dzieńdobry”, jak najbardziej obojętnie, ale uprzejmie, żeby załagodzić sytuację. Poczciwina.
Pozostaje tylko zaśmiać się do się samej i brnąć dalej dokąd nogi poniosą. A niosły krótko, gdy nagle oczom mym ukazał się kolejny stwór dziwaczny. Bez kwitnący w październiku? Widziałam już kasztany, oswoiłam się z nimi nawet, ale bzu ujrzeć nie myślałam. Cały zziębnięty, liście zwinięte jak podkurczone kolana, a z cherlawych pąków przebija się białość niewinna październikowym porankiem. Zastanawia mnie ten dzień, to miasto, bo nim skończę swą myśl zapieje kogut trzy razy, a przede mną powstanie tak wielki i obojętny, lecz nie nazwą, ale murami. Kościół Trzech Narodów. Zachwyca mnie tajemniczością, chłodem. Chwytam za aparat, którego nie mam, który nie istnieje, robię zdjęcie wierząc w nieistniejący talent. 
Zbiegam ze źle skrojonych schodów, siadam na poddaszu i piszę te słowa.